sobota, 30 czerwca 2012

TOO short summer

Wreszcie lato w konkretnym wydaniu, totalna smażalnia. Pewnie, że to męczące, ale lato w naszym cudownym kraju jest tak krótkie, że - moim zdaniem - grzechem jest narzekać na słońce (z czym ludzie startują już po pierwszych dniach wiosny, ech...) i na tę odrobinę "patelni" jaką nam urządza na żywca.
Zdecydowanie należę do osób ciepłolubnych, uzależnionych od wzmożonej dawki promieni słonecznych. Wbrew pozorom nie jestem jednak maniaczką opalania (a już tym bardziej  nie solary), po części dlatego, że jest to dla mnie nudne i męczące (wolę skorzystać z tego przy okazji innych czynności), ale głównie z powodu mojej cery, bladej, jak to zwie moja babcia - "jak krew z mlekiem", i usianej, jak ja to nazywam - konstelacjami pieprzyków i znamion (pewnie taki cudny efekt uboczny Czarnobyla, hehe... - acha, żeby nie było, bardzo lubię swoje popieprzenie!!). Zresztą, ta alergia na opalanie to na pewno tylko na korzyść dla jakości skóry (jakoś nie mam ambicji, by po latach miała jędrność pergaminu).

Wracając jednak do letniego wątku... Zaledwie lato się rozpoczyna, a już za nim tęsknię. W sumie to chyba najbardziej lubię czas oczekiwania na nie, późna wiosna... Wtedy już wiem, że zaraz, że tuż tuż, już idzie, będzie upalnie! A gdy już nadejdzie, to radość w parze z nostalgią, już wiem, że minie jak każde inne, niesłychanie szybko, a potem już tylko zima, zima, zima... Bo jesień też krótka, i rzadko złota i ciepła. Od razu zaspy, ocieplane buty, szaliki i czerwone dłonie. Brrr! Wiem, wiem, może to nienormalne, ale to chyba tak ze wszystkim jest, ze wszystkim co kochamy. Jeszcze jesteśmy razem, jeszcze nikt nie odjechał, a już tęsknimy.

Ale koniec smutów, bo zaraz wpędzę się w totalną melancholię i co gorsza - w refleksyjne przemyślunki. Przejdźmy do rzeczy! Wróćmy do lata, słońca i szortów.

Et voila! Oto one, w pełnej krasie, shorty diy zapowiedziane w poprzednim poście. W tle Wisła piękna, brudna i szeroka. U mego boku wierny towarzysz pies bojowy (bo się wszystkiego boi...) - Maszka, chodząca na pazurkach ucieleśniona trwoga, wyratowana ze schroniska. No i ja, w samodzielnie sporządzonych szortach. Szykujemy się do abordażu! Aye!



















Shorts - Levi's, DIY ; top - Pull&Bear ; shoes - Nine West ; hat - Vans ; necklace - Accessorize ; bracelet - Zara ;

piątek, 29 czerwca 2012

second hand SHORTs

To będzie krótki post na dowód, że sytuacja jest pod kontrolą (przynajmniej po części i w sferze kocich spraw i życia doczesnego, choć już może mniej jeśli chodzi o warstwę emocjonalną - z tym bywa różnie, zawsze i u każdego, więc nie jest to też jakaś fenomenalna nowina).
Z Puśką jest naprawdę super. Codzień należy kontrolować szwy i sprawdzać stan ranki - i to mnie dzisiaj szczerze zaskoczyło. Miejsce zszycia (prawie cała prawa listwa mleczna i w miejscu gdzie był jeden guzek na lewej) wygląda pięknie, zdezynfekowałyśmy je z mamą profilaktycznie, ale wyglądało na idealnie zaopatrzone. Ani śladu krwi, strupka, nic, tylko ładny zrost. Mam nadzieję, że taki stan rzeczy się utrzyma i można będzie usunąć nici wcześniej niż po 10 dniach. Kotka wydaje się być taka jak i przed operacją, nawet jakaś weselsza - może rana po zabiegu mniej boli niż dokuczał/y jej guz/y? Oby! Apetyt ma nieziemski, rozmowna jak zawsze, chętnie skradnie coś z talerza. Przymusowa kwarantanna - pozostanie w domu przez conajmniej 10 dni, i szpitalne ubranko zdają się być dla niej większym problemem niż świeża ranka.

Wczoraj i dzisiaj udałam się na polowanie w second handach, jak zwykle udało się zgarnąć niezły łup! M.in. w stercie szmat za zeta wynalazłam przyzwoite Levi'sy, co prawda to nie 501 tylko 512, ale i tak fenomenalnie się nadały na samozwańczą przeróbkę i uzyskały swoje nowe życie: shortowe wcielenie. 
Koszt wykonania - kilka złotych. Spodnie - 1zł, ćwieki - ok. 7zł, pumeks - 1,70gr. Planuję jeszcze troszkę je pofarbować, ale na razie cieszę się takimi jakie są. Myślę, że prezentują się całkiem ciekawie. Chwilowo wrzucam kilka fotek z telefonu, pewnie w przyszłości uskutecznię z nimi jakąś konkretniejszą sesję. Resztę ciuchów z sh też postaram się przedstawić. 







środa, 27 czerwca 2012

święta Katarzyna od kotów


Dzisiejszy post poświęcam kotom, gdyż bywają inspirujące bardziej niż obrazy, dźwięki i wszelkie nieożywione w swej formie natchnienia. Istoty idealne w swej formie i w tym co je "wypełnia". A ponieważ dzisiejszy dzień minął wyjątkowo pod znakiem kocich spraw, tym bardziej moja wena pisarska da się ponieść puszystemu natchnieniu.  

Dziś w południe pojechałam z moją kotką Pusią, sędziwą siedemnastolatką, do kliniki weterynaryjnej skonsultować powstałe na jej brzuszku guzy. Już dawno wiadomo, że to rak, jednak sytuacja pogorszyła się w zastraszającym tempie, podobnie jak i dzisiejszy obrót zdarzeń. Natychmiastowa decyzja lekarzy - operacja, usunięcie całej listwy mlecznej. Tak więc wracałyśmy z mamą mocno podenerwowane, biedna Pusia staruszka została w klinice czekając na zabieg. Całe popołudnie spędziłam pod wielkim znakiem zapytania. Jak kicia zniesie narkozę? Jak przetrzyma zabieg? Czy sytuacja z guzami nie okaże się tragiczna i nie będzie już kogo ratować? Na szczęście telefon z kliniki okazał się dobrą nowiną. Kotka wybudziła się po operacji tylko po to, by... z powrotem zasnąć w cieple inkubatora. :) Strasznie się cieszę, że wszystko się udało, choć nie omieszkałam popłakać się dziś rano mając w głowie wizję tego małego pociętego brzuszka, tego biednego wysuszonego starością i chorobą, kruchego ciałka, nawet niepodobnego do kota, bardziej do jakiejś kościstej wiewiórki. I trzęsłam się o jej życie dzisiaj jak o małą suchą trzcinę, która może złamać się przy byle wietrze! A wszystkie te troski najszczersze, mimo że to kot, jeden z naszych trzech, który jest baaaardzo specyficzny i bywa nieziemsko irytujący (głównie ze względu na swoją, jak ja to nazywam po swojemu i fachowo : żołądkową amnezję czyli "omnomnom mniam mrrr... ojej! znowu bym coś zjadła! dajcie jeść! DAJCIE! MEOOOOW!!! <tutaj rozdzierający uszy wrzask z otchłani kociego żołądka>"). Jutro jedziemy ją odebrać, mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia, a rak pójdzie tam... gdzie raki zimują, i lepiej niech nie wraca ani na wiosnę, ani nigdy! Puśka jest silną babką i wierzę, że da radę. :) Jutro na wizytę jedziemy również z moim kochanym puszystym grubaskiem Elegantem, który też ma małego guzka do kontroli, a przy okazji kilka innych spraw. 

Koty kocham nad życie, gdyż z powołania i z zamiłowania jestem kocią mamą, świętą CATarzyną od kotów, miłującą ich niezależność, wolność, niezawisłość, nieograniczoną miłość jaką nas obdarowują, choć wiele ludzi zdaje się tego nie dostrzegać. Tymczasem to największy zaszczyt być kochanym przez kota i największe szczęście mieć swojego i móc go kochać (gdy on pozwoli się kochać). Psy kocham również, jak i wszystkie czworonogi, płetwonogi, wielonogi i stonogi świata, ale koty to ewidentnie stworzenia z innego wymiaru, stworzone by je rozszyfrowywać i się nimi inspirować. Koty są trudne w poznaniu, ale warto jest poczynić ten trud! Gdy już odkryje się ich tajemnicę (oczywiście tylko po części) - okazuje się, że nie da się ich do niczego innego porównać, że z jakby się mogło wydawać - jednolitej masy kotów nagle wyłaniają się pojedyncze koty, koty - indywidualności, z których każdy jest jak kuferek ze skarbem, kryjący inny rodzaj bogactwa i inny zestaw cech charakteru. Psy są w pewnym sensie proste, nieskomplikowane, kompletnie zależne od naszej miłości (oraz nawet wtedy gdy jej nie ma, niestety taki los - słono płacą za swoje oswojenie i pakt z diabłem w ludzkiej skórze jaki przypieczętowały jeszcze w prawiekach). Koty to co innego - to my mamy o nie zabiegać, im się przypodobać, one nas wybierają. Mają swoją taktykę, swój rozum, swoje wybory i swoje zdanie. Pewnie dlatego, że potrafią się sprzeciwić i nie pozwalają człowiekowi "wejść im na głowę" są uznawane przez niektórych, za "wredne" i "fałszywe". Ludzie sporo się czepiają - czepiają, bo kompletnie nie rozumieją, są zbyt leniwi i pewnie czasami nie dość inteligentni, by poznać kota, ogarnąć umysłem jego charakter, osobowość, naturę. "A dlaczego on mnie drapie? Dlaczego tak fuczy? Macha ogonem? O co mu chodzi? On jest jakiś wredny! Nie cierpię kotów!". Lata współistnienia z człowiekiem uczyniły psa jego niewolnikiem, który skończył na łańcuchu wżynającym się w ciało. Pies zawsze słucha pana, wyzbędzie się swych instynktów i resztek dzikości, by mu się przypodobać i mu służyć. Piękne poświęcenie, ale nie dla kota, który zna swoją wartość i zaakceptuje wyłącznie związek bez dyksryminacji, na równi, partnerski... no, może czasami z szalą lekko przechylającą się w jego stronę, co uzasadnia powiedzenie "pies ma pana, kot ma służbę". Podobno jednak dzieje związku człowieka z kotem nabrały tempa w ciągu ostatniego wieku, kiedy to kot pozwolił się "jeszcze bardziej" udomowić i już nie tylko grzał się na piecu w nagrodę za złowione myszy, ale zaczął wylegiwać się na kanapie zajadając sardynki z talerza pana - zdaje się zaczęto doceniać go za samo towarzystwo i osobowość, nie tylko za zasługi w dziedzinie deratyzacji. Podobno też, ta przyspieszona ewolucja zażyłości wyszła kotom na dobre, gdyż zyskały w kwestii przyzwoitych warunków mieszkaniowych nie tracąc przy tym swoich dzikich instynktów. Pozwoliły sobie na ten luksus symbiozy z nami, choć niestety to my zazwyczaj naruszamy jej warunki, i to nie tylko w paragrafie, tej niepisanej umowy, dotyczącym rodziny felidae, ale także wszelkich innych gatunków spoza kręgu uprzywilejowanych homo

Poniżej kilka cytatów, bez których nie mogłabym się obejść schlebiając kociej rasie:

Obcując z kotem, człowiek ryzykuje jedynie to, że stanie się wewnętrznie bogatszy. (Colette)

Najmarniejszy kot jest arcydziełem. (Leonardo da Vinci)

Czy dom bez kota - najedzonego, dopieszczonego i należycie docenionego - zasługuje w ogóle na miano domu? (Mark Twain)

Naprawdę intymnych i intensywnych przeżyć dostarczy dopiero żywy kot albo kufel piwa prosto z beczki, ponadto tak jeden, jak i drugi na żywo jest milszy i bardziej godzien ciepłych uczuć niż nawet najpiękniejsze ich obrazy. (Eugen Skasa-Weiss)

Skrzywdzić kota jest bardzo łatwo, ale wierzcie mi, żaden to honor, żaden! (Mihaił Bułhakov - dozgonna miłość za kota Behemota)

Kot składa się z materii, antymaterii i fanaberii. (anonimowe)

Istnieją dwa sposoby ucieczki od prozy zycia: muzyka i koty. (Albert Schweitzer)


Ludzi można z grubsza podzielić na dwie kategorie: miłośników kotów i osoby poszkodowane przez los. (Oscar Wilde)


Aby mieć właściwe spojrzenie na własną pozycję w życiu, człowiek powinien posiadać psa, który będzie go uwielbiał i kota, który będzie go ignorował. (Bruce Derek)


Pies przyjdzie na zawołanie. Kot odbierze wiadomość i skontaktuje się z Tobą w wolnej chwili. (Mary Bly)


Kot jest domowy na tyle, na ile mu to odpowiada. (Saki)

Aby wykąpać kota, potrzeba brutalnej siły, wytrwałości, odwagi i determinacji. No i kota. O tego ostatniego jest zazwyczaj najtrudniej. (Stephen Baker)

Po paru latach, jakie od dnia stworzenia przeszły, dziś już jasno widać, że Panu Bogu poza kotami nic się do końca nie udało. Koty są stworzeniami skończonymi, reszta świata jest wadliwa. Taki jest obiektywny stan rzeczy. (Jerzy Pilch)

Pies może być najwspanialszą prozą, ale to kot jest poezją. (anonimowe)

Ludzie, którzy nie lubią kotów, widocznie jeszcze nie spotkali tego właściwego. (Deborah A. Edwards)

Człowiek jest na tyle cywilizowany, na ile potrafi zrozumieć kota. (Jean Cocteau)


Niektórzy mają koty, a mimo to prowadza normalne życie. (anonimowe)

Szczytem szczęścia dla kota jest uwaga, rozmowa, pieszczoty i miłość ze strony człowieka, a dla ludzi nic nie może być pochlebniejszego niż przywiązanie istoty tak dalece niezależnej. (Eugen Skasa-Weiss)


Na początku Bóg stworzył człowieka, ale widząc go takim ułomnym, dał mu kota. (Warren Echstein)


W Stambule spotkałem człowieka, który wyznał mi bez cienia wątpliwości, że Bóg jest kotem. Na pytanie, skąd w nim taka pewność, odpowiedział: "Kiedy się do niego modlę, on mnie ignoruje". (Lowell Thomas)

Gdyby tak człowieka skrzyżować z kotem, człowiekowi wyszłoby to na dobre, ale kotu z pewnością zaszkodziło. (Mark Twain)

Przypuszczenie, że każdy kot robi dokładnie to, co sprawia mu przyjemność, jest jedyną stałą bezwzględną na świecie. (Lynn M. Osband)

I na koniec kilka fotek moich trzech pupili, pierwsze trzy zdjęcia w kolejności od najstarszego (Pusia, 17 ; Elegant, 13 ; Rademenes, 5), a potem już jak leci:





A i żeby nie zbaczać nadto od tematyki modowej, utrzymującej się w ostatnich postach, jak sądzicie - czy te koty to nie urodzone blogery? (Właśnie, ciekawe czy są już modowe blogi dla kotów, węszę lukę w biznesie...)









wtorek, 26 czerwca 2012

(not) SHORT post

Akuku? No tak, miało być regularnie, miało być często i gęsto, a wyszło jak zwykle? A nie mówiłam? Słomiany zapał? Jak na początkującą tłumaczkę przystało, wytłumaczę się z tego! Egzaminy końcowe zaabsorbowały moją uwagę, a że ma się te priorytety, przyjemniejsze rzeczy, w tym blogowanie, zeszły na dalszy plan. Ale już jestem po sprawdzianie moich translatorskich umiejętności i pozostało mi tylko błogie oczekiwanie na wyniki, już w najbliższy poniedziałek. Mam nadzieję, że poszło mi dobrze, przeczucia mam pozytywne, ale poobawiać się nigdy nie zaszkodzi (zwłaszcza, że zdawalność na tej podyplomówce jest owiana złą sławą i mroczną tajemnicą, co jest trochę przerażające biorąc pod uwagę srogą kasę jaką się za to buli, a potem jeszcze się człowiek martwi czy zda). Tak czy siak, nie jestem osobą pokroju "robię w gacie i gadam na około, że nie zdam, a potem mam 5". ;) Nieskromnie ufam swoim skillom (za dużo chyba ostatnio gram w Skyrim...) i zwyczajnemu szczęściu (co jest oczywiście tylko wisienką na torcie moich umiejętności, hehe!). Tak czy siak zeszły tydzień spędziłam na siermiężnym kuciu żelaza póki gorące i rozpalone do białości (choć to ostatnie okreslenie świetnie oddałoby stan mojego mózgu po paru dniach ślęczenia nad własnoręcznymi glosariuszami...), jak na prawdziwego - nie kujona, lecz człowieka głodnego wiedzy i na zaś przygotowanej perfekcjonistki - przystało. To zabrzmi jak zdrada, ale zajmowałam się w tym czasie również tworzeniem innego bloga - tłumaczeniowego, czysto użytkowego, nafaszerowanego moimi glosariuszami, stworzonego na potrzeby egzaminu - okazał się nieocenioną pomocą (oczywiście korzystanie z niego było w pełni zgodne z zasadami przeprowadzania testu, żeby nie było, że tu taka kujonka, a jednak ściągi się sypią z rękawa ;)). Tłumaczenia uwierzytelnione wprawiły mnie w pewien rodzaj paniki atakujący w pracy pod presją czasu, ale finalnie (ho ho ho) skończyłam jako druga z grupy i mogłam zająć się oprawą dokumentu typu "pic na wodę fotomontaż", tj. drukowanie, prawidłowe szczepienie stron i zabawa w 'kartoflaną' pieczątkę (bo tłumacz przysięgły to ma tak fajnie, że sobie klepie gdzie popadnie kolorowe znaczki na tym co naskrobał...). W modułach dodatkowych wybrałam tłumaczenie turystyczne w kierunku > język francuski, i tekst medyczny w kierunku > polski. Brzmi strasznie, ale do egzaminu z medycznych, gdzie zakres materiału (i co by nie gadać sporo wiedzy praktycznej z zakresu położnictwa... tak, tak, tłumacz musi być specjalistą zwłaszcza w fachu, w który - że tak powiem -  nie jest do końca wykształcony, a w każdym razie często bywa; czasem wystarczy też bowiem małżonek/partner specjalista w jakiejś dziedzinie - tę subtelną analogię dało się zauważyć wśród "par" tłumacz/fachowiec zaobserwowanych na uczelni;)).
W każdym razie jak poszło okaże się w najbliższy poniedziałek. Podróż do Krakowa była istnym koszmarem. Nie dość, że duszno - co potem okazało się błahym problemem, to kierowca pędził jak drogowy wariat (potwierdzając regułę, że pozory mylą - maniak prędkości w skórze, wydawać by się mogło, statecznego, grzecznego, nie-porywczego starszego pana). Nie było to co prawda z jego winy, ale w pewnym momencie, kilkadziesiąt kilometrów przed Krakowem, sytuacja na drodze (trwająca może ułamki sekund, może sekundy) przerosła mnie, jeśli chodzi o wszelkie wyobrażenia jakie do tej pory miałam na temat takich sytuacji. Zawsze myślałam, że zareaguję, wskoczę pod fotel, skulę się, chwycę, odwrócę twarz, zdążę ostrzec osobę obok. Nic z tych rzeczy, patrzyłam przez okno, gdy czerwona ciężarówka z przeciwnego pasa zjechała na ten, którym jechaliśmy i niemal otarła się o nasz bok, wyraźnie jadąc po skosie. Widziałam czerwone odłamki, potem nastąpiło nagłe hamowanie, zwolniliśmy, kierowca był w szoku, a potem zaczął dalej popylać, kręcąc głową i dając nam znać, że "ledwo uskoczyliśmy". Jak się później okazało ciężarówka trafiła kogoś za nami, wypadek śmiertelny na miejscu. Gdybyśmy jechali wolniej, gdybyśmy w porę nie uskoczyli - włos jeży mi się na głowie na samo wspomnienie! Cała dalszą drogę jechałam przerażona jak nigdy, marzyłam o opuszczeniu busa, o zatrzymaniu się! Prędkość to adrenalina, niesamowite uczucie - może, ja mam na to zbyt dużą wyobraźnię... Wykańcza mnie nerwowo. Nigdy nie imponowała mi szybka jazda, co najwyżej mogłam w reakcji na nią popukać się w głowę. Nie mniej jednak cały dzień upłynął pod znakiem koszmarnej podróży, która wkońcu skończyła się szczęśliwie. Z Krakowa wracałam pociągiem. Statystyki przekonują, błędne wybory uczą. ;)
Wypad do Krakowa zawsze kojarzy mi się z pysznym sushi, na które za każdym razem się wybieram ilekroć odwiedzam tę "mała Anglię" (teraz chyba lepiej by było powiedzieć "małą wieżę Babel", ze względu na najazd kibiców). Tym razem wybrałam się również z mamą (która też przyjechała do Krk w roli kibica, ale mojego, osobistego, ds. wsparcia przedegzeminacyjnego i zwalczania stresu wywołanego samotnym nocowaniem w pustym mieszkaniu w starej kamienicy i to na parterze gdzie są dziwne odgłosy...) i razem udałyśmy się do tajskiej restauracji - osławionej ostatnimi czasy przez rewolucyjną Magdę Gessler - Samui. Krewetki - duże i dobre, przede wszystkim świeże; kalmary w sosie czosnkowym - palce lizać, niebo w gębie; ale mało, ale drogo w stosunku do porcji, i nie aż tak rewelacyjnie i rewolucyjnie jak się na to nastawiłam. To już nie pierwsza restauracja po gesslerowskiej rewolucji, w której miałam okazję zjeść i szczerze - niestety nie powala na kolana. Na pewno nie było to najlepsze seafood jakie jadłam - a jem zawsze i wszędzie kiedy tylko mogę, bo kocham seafood!!!
W kinie pod Baranami miałyśmy okazję zobaczyć "Hotel Marigold" - pozytywnie nastrajający film, w soczystych indyjskich barwach skontrastowanych z tematyką starości, sprytnie kombinujący dowcipne dialogi z naturalną ludzką obawą przed starzeniem się i śmiercią, generalnie: i boki zrywać i łzę uronić. Pocieszające jest też motto filmu - wszystko wkońcu będzie dobrze, a jeśli nie jest, to to po prostu znaczy, że to jeszcze nie jest koniec.
Z drobnych rzeczy z życia codziennego kolejną nowiną jest, iż dobrnęłam do końca książki "Bel-Ami" Maupassant'a. Dla mnie za dużo ckliwości, miłostek, mezaliansów, amorów i niedozwolonych romansów - bardziej interesujące okazują się nienasycone ambicje parweniusza, który tymi sercowymi podbojami po miłosnych trupach pnie się po drabinie społecznej. Ciekawa jestem ekranizacji, która już chyba weszła do kin, a może właśnie zeszła z wielkiego ekranu, pt. "Uwodziciel", zdaje się, że z dobrą obsadą. :) Obecnie kolejną cegłą, którą mam na ukończeniu obok łóżka (czasem przy wannie, gdyż to drugie miejsce, - a może i pierwsze?, - zaraz po łóżku, w którym uwielbiam czytać), jest "Cmentarz w Pradze" Umberto Eco, która na początku absolutnie mnie nie wciągnęła i wręcz zmuszałam się do "przemęczenia" pierwszych kilkudziesięciu stron. Jednakże z czasem, z przekąsem opisane dzieje masońskich, żydowskich, jezuickich i wszelakich innych 'plugawych' spisków, wciągają w wir wydarzeń krążących wokół jednej postaci (choć wciąż nie jestem pewna tajemniczej tożsamości Dalla Piccoli - może jednak on i Simonini to jedna i ta sama osoba?), która to, podobnie jak bohater Maupassanta, traktowana jest przez samego autora/narratora (bo tu też jest problem rozdwojonej jaźni...) z ironią i sarkazmem. 
Uff, dałam upust swojemu pisarskiemu zapędowi. Myśli z głowy, babie lżej. Pisałabym dalej, ale film się toczy w tle, a mój zasób podzielności uwagi powoli się wyczerpuje. Ten post jest mierzony miarą mojego dobrego samopoczucia i satysfakcji po jego napisaniu, a że te dwa wskaźniki poszły w górę (bo dzielę się tym, co kołacze mi się wewnątrz czaszki, nawet jeśli innych nie interesuje to tak bardzo jak mnie samej), to post jest tym lepszy (przynajmniej dla mnie) i coś wart (tyle ile moje przemyślunki).
Poniżej kilka fotek - cyknięte w Nałęczowie. Sielska anielska niedziela, spacer, słońce. Od razu w kolejce tych atrakcji miał być rodzinny obiad w karczmie, ale trzeba było wpierw wracać na sygnale do domu (telefon od sąsiada, coś tam że nasz pies wisi na płocie...), wrócić i zobaczyć tam naszego nie do końca (w sumie to w ogóle) zrównoważonego psa z lekko posiniaczoną łapą, na której zawiesił się na furtce (pewnie chcąc sprawdzić, czy po drugiej stronie jesteśmy - bo nasz pies ma straszny lęk separacyjny i wymyśla głupoty, gdy dokucza mu samotność, nawet przez krótki czas jej trwania...). Po sprawdzeniu, że wszystko z nim w porządku, i pozostawieniu go tym razem w domu, w którym zazwyczaj zostaje (tam wbrew pozorom jest bezpieczniejszy sam ze sobą... poniekąd dlatego, że na wszystkich drzwiach zainstalowaliśmy - z myślą o nim - zamki) udaliśmy się na obiad. No cóż, tak więc wracając do tematu - słoneczna niedziela - czas założyć szorty!












Shorts - Bershka, top - River Island (sh), shoes - Gortz 17, neckace - Accessorize, bracelet, hair accessoire - H&M, bag - Topshop